Jest rok 1231. Na targu w Blaviken na wiedźmina Geralta czeka banda pięciu wprawionych morderców. Na początku pada strzał z kuszy. Wiedźmin odbija mieczem bełt, a wtedy rzuca się na niego z mieczem Vyr. Geralt paruje cios, a potem wbija miecz w usta Vyra i zdecydowanym ruchem rozcina mu twarz… Vyra zagrał najlepszy polski kaskader Tomasz Krzemieniecki.
Rok 2020. Siedzimy z Tomkiem przy stole w jednym z warszawskich klubów. Mam wrażenie, że rozmawiam z komandosem, który wpadł tu na chwilę, żeby opowiedzieć nam swoją historię, a za moment wyruszy na jakąś tajemniczą misję.
Z Olsztyna do Hongkongu
Czasami wielkie rzeczy zaczynają się od zabawy. Skok na tyłek na stertę siana z pięciometrowej stodoły to dla dzieciaka jazda po bandzie, ale Tomek nie zaliczał się do bojaźliwych chłopców. Gdy kilka lat potem zobaczył na ekranie, jak walczą Bruce Lee, Chuck Norris i Jean-Claude Van Damme wszystko stało się jasne.
– Nie byłem wybitnie sprawnym fizycznie dzieckiem i umiejętności gwiazdorów kina akcji wywarły na mnie gigantyczne wrażenie – mówi, popijając powoli herbatę. Miał 12 lat i zaczął trenować karate kyokushin, potem był kick boxing, a pod koniec lat 80. w Olsztynie pojawili się Rosjanie, którzy postanowili stworzyć w Polsce federację nowej sztuki walki. System łączący elementy karate, boksu, dżiu-dżitsu i combat nazwali domo. W 1991 r. odbyły się pierwsze zawody. Tomek wygrał w swojej kategorii wagowej, pokonując na punkty Niemcai Rosjanina. Walczyli na podeście. Był na metr wysoki, pokryty zielonym suknem, a wkoło leżały materace. – To było jak dzisiejsze MMA, tyle że w lekkich rękawicach bokserskich – wyjaśnia Tomek. Spróbował też aikido, dżudo, tradycyjnego dżu-dżitsu i klasycznej szermierki. – Byłem jak najdalszy od bicia się na ulicy. Pociągały mnie sprawność i filozofia – podkreśla. Drugą miłością było kino. Przede wszystkim filmy akcji. – Jestem maniakiem filmowym. Oglądałem wszystko po sto razy. Chciałem iść do filmówki i zostać reżyserem. Całkiem na serio rozważał też wyjazd do Hongkongu i zaczepienie się w branży kina kung-fu. – Mam 184 cm wzrostu, jestem wyższy od Azjatów i na pewno bym sobie poradził – stwierdza. Zamiast do Azji trafił do olsztyńskiego oddziału międzynarodowej korporacji działającej na rynku napojów gazowanych, gdzie szybko rozpoczął wspinaczkę po szczeblach kariery. W wieku 27 lat był już menedżerem do spraw rozwoju. Najmłodszym w Polsce. To jednak wciąż nie było to.
A ile na tym zarobisz?
O wiele lepiej niż za biurkiem czuł się na masce pędzącego przez las auta. – Zawsze ciągnęło mnie do robienia jakiś wariackich numerów. Jak się poznaliśmy z żoną, to oboje byliśmy wariatami. Mieliśmy taką zabawę, że jechaliśmy samochodem leśną prostą drogą. Rekord to było 180 km/h. Ja na masce, a żona na dachu. Kierował kolega. Siedziałem sobie wygodnie z nogami na wprost i przez otwarte okna trzymałem się przedniego słupka. Ona miała nogi wewnątrz i trzymała się krawędzi dachu w otwartym oknie. Droga była prosta i pusta. Dlaczego miałby wyskoczyć jeleń? – pyta Tomek.
O tym, żeby być kaskaderem filmowym, marzył już w podstawówce, ale jak chłopak z Olsztyna mógł wejść do tego hermetycznego i elitarnego zawodu? Nagle otworzyły się drzwi: Studium Kaskaderskie i Efektów Specjalnych, które prowadził Dziunek Barański, kaskader na emeryturze. Zajęcia trwały osiem godzin dziennie, od poniedziałku do czwartku.
– Mamy dziecko. Ty masz dobrą i stabilną pracę. Zarabiasz znakomicie. Dobrze się nam żyje. Ile będziesz zarabiał jako kaskader? – usłyszał od żony. Nie miał pojęcia, bo kiedy w 1999 r. zapisał się do szkoły, nie sprawdził, jakie są zarobki w nowej branży. Żona jednak uwierzyła w jego pasję i wzięła na siebie ciężar utrzymania rodziny.
'Essential Killing' - dachowanie sprinterem po trzech i pół obrotu w bardzo trudnych zimowych warunkach wysoko w górach. archiwum prywatne
Pierwszą robotę w nowym zawodzie złapał już pod dwóch tygodniach szkoły. Barański wysłał go na plan filmu „Requiem” reżyserowanego przez nieżyjącego już Witolda Leszczyńskiego. Chodziło u ustawienie sceny wiejskiej bójki. Trzeba też było zagrać. – To była chamska bijatyka. Piąchy i kopy. Niby nic wielkiego, ale trzeba to było zrobić z głową, bo bójka musi być powtarzalna i dobrze wyglądać. No i nikomu nie może się nic stać. Nie można przecież uderzyć aktora, prawda? Wiesz, gdy w zwolnionym tempie odtwarza się słabe choreografie bójek, to widać, że uderzenia są markowane. W dobrych filmach tego nie zobaczysz – opowiada Tomek, a mnie już korci, żeby zapytać o „Wiedźmina”, ale cierpliwości, zaraz do tego dojdziemy. Póki co Tomek opowiada, jak się zabawiali z kolegami ze szkoły.
– Miałem lęk wysokości, ale to akurat można pokonać. Trzeba się po prostu przyzwyczaić, przełamując kolejne bariery. Na początek może być ścianka wspinaczkowa. Techniki alpinistyczne to podstawa tego zawodu. My z kolegami zaledwie po dwóch dniach nauki, kiedy dosłownie tylko liznęliśmy podstawy kursu wspinaczkowego, poszliśmy pod wznoszony gmach łódzkiego szpitala. Podpięliśmy się i zaczęliśmy zbiegać po ścianie. To było totalnie głupie, bo nie mieliśmy doświadczenia, ale adrenalina była gigantyczna – śmieje się Tomek.
Chaos i wypadki
– Byłem ostatnim kaskaderem, który zdał państwowy egzamin na licencję kaskaderską – mówi. Na egzaminie było pięć dyscyplin: walka wręcz, skoki do wody z wysokości, kaskaderska jazda konna, gimnastyka oraz pływanie. Kontrolowania upadków nauczył się, trenując akrobatykę i spadając na materac z 12-metrowego rusztowania.
W filmie '11 minut' Tomek wywrócił 13-tonowy autobus. Ale przede wszystkim reżyserował wszystkie sceny kaskaderskie. archiwum prywatne
– A w czym jesteś najlepszy? – pytam. – W samochodach – odpowiada. – Jak pracowałem przy „11 minutach” Jerzego Skolimowskiego, to robiłem wypadek 13-tonowym autobusem. Pokazałem co do centymetra, gdzie nim wyląduję. I wylądowałem – tłumaczy. O wiele zabawniej było jednak na planie „Chaosu” Xawerego Żuławskiego. Marta Kownacka, która robiła casting, nie mogła znaleźć chętnego do sceny wypadu z małym fiatem. Tomek się zgodził. Maluch nie miał silnika, hamulce ledwo działały, a na kierownicy było półtora obrotu luzu. Nie było także żadnych zabezpieczeń. Tomek miał być kaskaderem i koordynatorem, czyli reżyserem sceny kaskaderskiej.
– Wymyśliłem, że rozpędzi mnie inne auto i zatrzyma się kilkadziesiąt metrów od drzewa, w które mam uderzyć. Wcelowałem za trzecim razem – opowiada Tomek. – Miałeś kask, byłeś zapięty pasami? – pytam. – A skądże. Ułożyłem się w fotelu i zamortyzowałem uderzenie nogami – tłumaczy. Nie zawsze jednak wszystko szło tak gładko. W filmie „Dżej Dżej”, w którym był dublerem w scenie, gdzie prowadzony przez Borysa Szyca mercedes wpada z pomostu do wody, wszystko wymknęło się spod kontroli. Ujęcie mogło być tylko jedno, a Tomek mógł wysiąść z auta dopiero, gdy to znalazło się pod powierzchnią.
W filmie 'Dżej Dżej' Tomek stoczył niewidoczną dla kamery dramatyczną walkę pod wodą. archiwum prywatne
– Jak merc poszedł już pod wodę, to próbowałem z niego wyjść, ale bardzo się zdziwiłem. Siła i napór wody były tak olbrzymie, że nie mogłem wyprostować nóg ani się oderwać od samochodu. Nadludzkim wysiłkiem – strzeliło mi więzadło w kolanie – udało mi się odepchnąć i wypłynąć. Ujęcie wyszło dobrze, ale scena i tak w takiej formie nie weszła do filmu – wspomina Tomek.
Innym razem grając w reklamie skakał z budynku Galerii Mokotów na kartony i materace. Przy czwartym dublu łańcuch, który na prośbę reżysera miał w rękach, wyśliznął się człowiekowi, który trzymał go na dole i uderzył Tomka w kolano. To była poważna kontuzja. W „Tajemnicy Twierdzy szyfrów” Tomek skakał za Pawła Małaszyńskiego z 15-metrowego klifu. Wskoczył do wody tak głęboko, jak wymagało tego ujęcie, ale przez to pękł mu bębenek. – Najgorsze było to, że musiałem zrobić dubla. Ból był nie do zniesienia – wspomina.
W „Tajemnicy Westerplatte” litewski pirotechnik odpalił za wcześnie ładunek imitujący wybuch. – Mieszanka cementu i czegoś tam jeszcze pod dużym ciśnieniem strzeliła mi prosto w twarz. Nie widziałem przez kilkanaście minut. Przy okazji hałas spotęgował problem z uchem. Nie miałem zatyczek w uszach, bo wybuch miał być bezgłośny – mówi Tomek. Oprócz tych kontuzji miał jeszcze pęknięty mostek – przy skoku z 15 m na źle nadmuchaną poduchę, a także wybite zęby, pęknięte żebra i drobne zwichnięcia chyba wszystkich stawów.
– W tym zawodzie można zrobić wszystko. Byle nie na wariata i z głową – uśmiecha się uspokajająco.
Początek imperium
Amatorka skończyła się w 2012 r., gdy pojawiła się propozycja pracy w kontynuacji hitu „300”. Na początku był e-mail z prośbą o demo i CV. Potem długa cisza i nagle drugi e-mail z prośbą o aktualne zdjęcie w kąpielówkach. To było w piątek. Pół godziny potem dowiedział się, że w niedzielę ma być na planie w Bułgarii. W „300: Początek imperium” był galernikiem i grał w scenie zderzenia okrętów wojennych.
'300: Początek imperium'. Tomek jako perski niewolnik w scenie bitwy morskiej był zalewany kilkunastoma tysiącami litrów wody. archiwum prywatne
– Myślałem, że jestem doświadczony, bo pracowałem w wielu filmach, a to było coś całkiem innego. Standardy bezpieczeństwa i produkcji są, w porównaniu do polskich, kosmiczne. W zawodzie panuje ścisła hierarchia. Kaskaderami są ludzie prezentujący najwyższy poziom w jakiejś dyscyplinie sportowej. Najczęściej to sztuki walki, gimnastyka, akrobatyka lub sporty motorowe – mówi Tomek. U nas teraz nie ma żadnych przepisów regulujących ten zawód. Skakać i palić się może każdy, kogo zatrudni producent.
– Zderzenie statków było robione przez trzy tygodnie. Tyle się kręci scenę akcji na Zachodzie. Nie stawia się jednego kadru, tylko buduje się napięcie, opowiada historię, filmuje z różnych perspektyw, robi próby, nagrywa się je i analizuje. U nas scena kaskaderska powstaje w jeden dzień – porównuje Tomek. W tej scenie zalewało go kilkanaście tysięcy litrów wody. – Było ciężko? – pytam. – Tak, ale to mogłoby zrobić wiele osób, tyle że trzeba też zagrać. Na Zachodzie kaskader to aktor scen kaskaderskich – tłumaczy. – Kto walczy z aktorami w „Gwiezdnych wojnach” i bije się z Jasonem Bourne’em? Tylko kaskaderzy – podkreśla Tomek.
Mission Impossible
Od tamtej pory Krzemieniecki pracuje głównie na Zachodzie. Wyjeżdża kilka razy w roku na kolejne plany. To nie tylko bez porównania lepsza kasa i większe bezpieczeństwo, ale także nowe kontakty i coraz większe zaufanie w branży. Przełomowa była znajomość z mającym w niej bardzo wysoką pozycję Wolfgangiem Stegemannem, który zarekomendował Tomka koordynatorowi scen kaskaderskich i reżyserowi scen akcji Wade’owi Eastwoodowi. To z nim zawsze pracuje Tom Cruise. Tomek miał się bić z Cruise’em w „Rogue Nation” na podkładzie lecącego samolotu transportowego C-130 Hercules.
Z Tomem Cruise'em na lotnisku RAF po udanej ewolucji. Tomek wypina linkę, do której przypięty był aktor. archiwum prywatne
– Nie nakręciliśmy bójki, bo nie wystarczyło czasu. Przez pięć dni filmowaliśmy scenę, w której Tom wisi na zewnątrz samolotu. To wszystko było robione od podstaw. Przygotowaliśmy linowy system zabezpieczający, który w środku obsługiwało kilka osób, gdy Tom wisiał na zewnątrz. Miał soczewki, które chroniły oczy, i garnitur podbity piankowym materiałem. To wszystko. Nie miał żadnych zabezpieczeń, bo kamera była tuż przy nim. Przez pięć dni za każdym razem, gdy samolot lądował, on mówił: „Dobra, to jeszcze jeden dubel” – opowiada Tomek. Jednak zanim Tom Cruise zaczął zdjęcia, system został przetestowany na manekinie i kaskaderze. Tomek wystąpił w trzech filmach z Tomem Cruise’em.
– Szkoda, że nie zagrałeś w scenie walki z Tomem, co? – zagajam. – Spoko. Jeszcze wszystko przede mną – odpowiada z uśmiechem.
Perfekcyja rzeź
Kolejnym przystankiem był Marvelowski „Doctor Strange”. Tomek dublował Madsa Mikkelsena grającego czarownika Kaeciliusa. Żeby dostać się do tej produkcji, na castingu musiał zaprezentować walkę z cieniem. Pokazał ruchy wyniesione z ulubionego kung-fu wing tsun, taekwondo i innych sztuk walki.
– W filmie się nie walczy, w filmie chodzi o to, jak wyglądasz na ekranie. Robiąc choreografię, miesza się różne style. Mnie nigdy nie interesował sport, a wyłącznie film. Nie dostałem nigdy żadnej propozycji walki sportowej za pieniądze – tłumaczy Tomek.
Dochodzimy w końcu do „Wiedźmina”. Do tej produkcji ściągnął go Stegemann, który jest koordynatorem scen walk w serialu. Grający Geralta Henry Cavill zwrócił się do niego z prośbą o ponowne ułożenie choreografii sceny walki w Blaviken.
– Wolfgang zaprosił mnie i sześciu innych kolegów, żebyśmy przyjechali i pomogli to zrobić. Henry brał w tym bardzo aktywny udział. Wymyślaliśmy różne sposoby zabijania. W końcu zapadła decyzja, że zagramy my, a nie, tak jak poprzednio, aktorzy – mówi Tomek.
Scena była przygotowywana przez miesiąc. Cały czas kaskaderom towarzyszył operator. Pracowali od godz. 8 do 18. Była rozgrzewka, trening i ćwiczenie pięciu form ułożonych z ruchów, które widać na ekranie. – Henry ćwiczył razem z nami, a potem szedł na zdjęcia albo na swój trening siłowy. Testowaliśmy broń i warianty: jak ma wyglądać miecz Henry’ego, jaką ma mieć wagę. Walka była kręcona przez tydzień. Wolfgang ją reżyserował na planie, a potem zmontował materiał i przekazał producentom. Z reżyserem zaakceptowali efekt i ta oto scena jest nasza – mówi z dumą Tomek.
Takie sceny zawsze robią wrażenie. Tu niemiecki film o zombi 'Kartoffelsalat'. archiwum prywatne
– No to chyba niezła impreza była po wszystkim, co? – pytam.
– Wiesz, ja tylko czasem wypijam trochę alkoholu – mówi Tomek.
– Tylko to? – nie odpuszczam. Tomek przyznaje się: – Kiedyś paliłem trawę, ale od dawna już nie jaram, bo to ograniczało moją koncentrację, czyli to, co w tym zawodzie najważniejsze. Tu nie ma miejsca na pomyłki. Ryzyko trzeba zminimalizować praktycznie do zera. Gdy grasz scenę walki na miecze i aktor się pomyli, to trzeba błyskawicznie zatrzymać miecz, ale ma to wyglądać tak, jakbyś go trafił. Myślisz, że to łatwe?